Samotność jest twórcza, trzeba tylko odpowiednio się do niej ustosunkować. Życie w pojedynkę może być bogatsze niż w parze czy w rodzinie. Tylko trzeba chcieć… Uczę się tego każdego dnia od nowa.
Dziś dopadła mnie „ciemna dolina”. Że jestem samotna jak pies, że już tak zostanie… Taka smutna i bliska płaczu wyszłam do miasta, bo trzeba przecież zapłacić rachunki (z premedytacją nie płacę ich przez Internet, chcę mieć motywację do wychodzenia z domu), zrobić zakupy…
W sklepie spotkałam sąsiadkę z dawnego miejsca zamieszkania. Poczekałam na nią i wracałyśmy do domu razem. Pogadałyśmy sobie o życiu, o codziennych kłopotach. Wróciłam z poczuciem, ze mam w swoim otoczeniu jeszcze jedną osobę, z którą mogę wypić kawę i porozmawiać. Dobre to uczucie.
Doświadczam wsparcia i życzliwości innych kobiet. To zupełnie inna wartość niż relacja z mężczyzną, choćby i najukochańszym. Niezastąpiona i niezbyt doceniana. Owszem, zawsze towarzyszyła mi w życiu jakaś przyjaciółka, ale to jeszcze co innego niż to, co spotyka mnie dziś. To właśnie dzięki innym kobietom nie czuję się samotną wyspą.

Sobotnia jesień

Szaro znów i jesiennie, ale nie smutno. Łagodnie i spokojnie. Leniwie.
Lenistwo mnie ogarnia, a wokół bałagan, bo zbyt sobie ostatnio pofolgowałam. Tak to jest, że jak się ma „doła”, to ciężko załatwić najprosztsze sprawy. Wszystko budzi niechęć. W rezultacie zostało parę niedokończonych domowych spraw, rozgrzebana robota. Trzeba wziąć się w garść, ale najpierw kawka i parę minut na blogu.
Spędziłam wczoraj miły dzień w P., mieście niegdyś naszym wojewódzkim. Lubię je o wiele bardziej niż obecną stolicę województwa. W R. brakuje tego ducha dziejów, który wyczuwa się w P. Jest to miasto pięknie położone, architekturą przypomina mi Lwów. Wczorajsza złotojesienna pogoda dodała mu uroku.
Budzi się we mnie potrzeba wyjścia poza stare schematy, postępowania innego niż dotychczas. Uświadamiam sobie, jak bardzo i niepotrzebnie ograniczamy się na co dzień. Do P. jest tak niedaleko, bilet w obie strony to nie majątek. Dlaczego wciąż siedzę w swoim rodzinnym mieście?
Rodzi się we mnie pomysł, aby jutro znowu wpaść do P., gdzie przebywa w szpitalu moja serdeczna przyjaciółka. Może znów pójdziemy na kawę na P.-skim rynku? Szpital wydaje przepustki.
W P. wypatrzyłam też afisz informujący o koncercie jednego z moich ulubieńców – zespołu U Studni, który swoje początki wziął z bardzo mi bliskiego Starego Dobrego Małżeństwa. Mam szaloną chęć wybrać się na to wydarzenie.

Szaro, buro i… spokojnie

Ranek szary i chłodny. Wkracza ta mniej przeze mnie lubiana część jesieni. Muszę przynać, że myślę o niej z odrobiną obaw. Te długie wieczory… Latem życie toczy się bardziej na zewnątrz, sprzyja spotkaniom i życiu towarzyskiemu. W swojej samotności nauczyłam się nawiązywać kontakty ot tak – w parku na ławce, na jarmarku ze straganiarką. Zimą ludzie siedzą w domach. Z pieniędzmi też krucho, żeby sobie zafundować odrobinę rozrywki.
A propos tych ostatnich, chyba trzeba poważnie rozejrzeć się za dodatkowym źródłem dochodu. Popytać, porozglądać się… Moja sąsiadka na przykład dorabia sobie opieką nad starszą panią, której z rana trzeba pomóc w czynnościach pielęgnacyjnych. Dużo czasu jej to nie kosztuje, a zawsze to parę groszy.
Nie mogę siedzieć w domu i rozpamiętywać. Do ludzi mi trzeba. Teraz, gdy mam więcej wolnego czasu, powinnam go jak najpełniej wykorzystać. Na swoje hobby, na rozrywkę. Dlaczego by nie pojechać zimą na stok narciarski do P. albo kolorową jesienią nie zwiedzić miasteczka słynącego z największych w Polsce organów?
Zapamiętałam się w swoim smutku. Uleglam pokusie szukania towarzystwa przez internet, żeby zapomnieć o samotności. To bardzo proste: wystarczy zaświecić światełko „dostępny” na gg i prędzej czy później ktoś zagadnie. Tylko najczęściej są to zupełnie puste kontakty, nie brakuje też poszukiwaczy przygód, którzy udają miłych i elokwentnych. Na szczęście, jak już wczoraj napisałam, ktoś w górze czuwał, żebym nie popełniła głupstwa.
Teraz sobie mówię: miej, Marto więcej godności. Zajmij się sobą i dzieckiem, bądź dla siebie dobra i nie czekaj, aż ktoś Cię w tym wyręczy.
Poczułam wczoraj, że coś się we mnie wyczerpuje. Za dużo już energii „poszło” na przynębianie się i stawianie do pionu. Poczułam, że najlepiej zrobiłby mi zwykły sen, że tęsknię za spokojna chwilą z książką. Że jednak, choć powoli, wracam do normalności.
Uuuufff! Związek z moim małżonkiem był pierwszym poważnym, jaki przeżyłam. Choć mam tyle lat, dopiero teraz poznałam ból rozstania. Niezwykle bolesne doświadczenie, nawet jeśli niesie ulgę wyzwolenia się z toksycznego kręgu.

Żale

Założyłam hasło do bloga. Nie wiem, czy to dobry pomysł. Obawiam się, że będzie mnie teraz korciło dawać nieumiarkowany upust swoim żalom i łzom, a jest mi ostatnio bardzo źle. Chciałabym się gdzieś najzwyczajniej wyżalić, wypłakać, wykrzyczeć, i to tak, żeby słyszały mnie nie tylko ściany. Blog jest kuszący.
Czytałam kilka artykułów o rozstaniach, rozwodach itp. Podobno towarzyszą im objawy przypominające żałobę. Jedną z jej faz jest obwinianie się. W tę fazę chyba właśnie weszłam, bo wciąż myślę, co zrobiłam nie tak, co zaniedbałam, czego nie powinnam była robić. Analizuję i rozpamiętuję mimo woli.
Czuję się strasznie samotna, a przecież zawsze byłam osobą niezależną, lubiącą własne towarzyzstwo. Mam wrażenie, że nigdy nie zaświeci mi słońce, że będę do końca swoich dni zdana tylko na siebie. Z drugiej strony bardzo boję się z tej samotności zrobić jakieś głupstwo. Już się przekonałam, jak łakomym kąskiem jest taka „niepociumana” osoba dla poszukiwaczy przelotnych, łatwych przygód. Na szczęście dobry Bóg czuwał, żebym nie straciłam rozumu.
Przyznaję: chciałabym przeżyć to, czego mi w życiu zabrakło. Normalny związek, normalną miłość, ciepło, bliskość i bezpieczeństwo. Czy to w ogóle istnieje? Coraz więcej mam wątpliwości.
Mój ból pogłębiają stare, niezałatwione sprawy: „Jesteś chora, nieatrakcyjna, kto by cię tam chciał?”- szepcze coś wewnątrz – „Już raz spróbowałaś i masz za swoje. Więcej nie próbuj, znaj swoje miejsce!”.
Głupie, spieprzone życie. Dlaczego innym się udało stworzyć dom, rodzinę, a mnie nie?
Wiem, użalam się nad sobą jak małe dziecko, ale pozwólcie mi dzisiaj na to.

The End

Kochani, podjęłam „męską” decyzję: kończę swoją bytność na niniejszym blogu. Nie zamierzam go kasować, to kawał mojego życia. Jeśli zdecyduję się zaistnieć gdzie indziej, powiadomię zaprzyjaźnionych blogowiczów.
Przyczyna? Oświadczę to publicznie i bez grama skrupułów:
Człowiek, z którym się rozstałam, mój jeszcze mąż, czyta mój blog (nigdy go przed nim nie ukrywałam). Mniejsza o to, że czyta. Mniejsza o to, że pokazuje go innym. Nie napisałam tu słowa nieprawdy, ze speszeniem – bo moje zapiski są dość osobiste, jak to pamiętniki – jakoś sobie poradzę, w końcu ludzie różne dziwaczne rzeczy robią. Niewybaczalne jest to, że wykorzystuje blog do ośmieszania mnie przed naszym synem, pokazuje mu treści, których dziesięcioletni chłopiec nie powinien czytać i wyśmiewa mnie przy nim. Chcę uchronić moje dziecko przed tymi praktykami.
Adieu! Dziękuję wszystkim dobrym ludziom, których tu spotkałam.

Niemalże swatka

Muszę przyznać jednak, że samotność bywa twórcza i mobilizująca. Paradoksalnie skłania do wychodzenia ludziom naprzeciw.
Nauczyłam się sama bywać na różnych spotkaniach i imprezach. To lato było w nie bogate. Co tydzień odbywały się w mieście koncerty, potańcówki, organizowano darmowe wycieczki z przewodnikiem po mieście, kino na wolnym powietrzu. Z tego wszystkiego korzystałam nie koncentrując się na tym, że znowu idę na miejski rynek sama.
Opłaciło się. Na jednej z takich imprez spotkałam sąsiadkę z tej samej klatki schodowej. Dotychczas wymieniałyśmy tylko uprzejme „dzień dobry” i nie nadarzała się okazja do zawarcia bliższej znajomości (mieszkam na naszym osiedlu dopiero od roku). Sąsiadka była sama i ja byłam sama. Zaczęłyśmy rozmawiać, wypiłyśmy piwo. Okazało się, że mamy wpólny język. Potem zaprosiła mnie do siebie, odwiedziłyśmy razem kolejne miejskie imprezy.
Niedawno odbyła się jedna z ostatnich tego lata. Nawet nie umawiałam się z P., ale spotkałam ją na Rynku w towarzystwie dwóch znajomych. Przysiadłam się, poczęstowałam się krążącą naleweczką, a potem podeszłam do stoiska z okolicznościowymi potrawami.
Gdy zamawiałam swoje danie, żartobliwie zaczełam się targować o 50 groszy. Żarty podjął stojący obok mnie mężczyzna. Odbiłam piłeczkę, pośmialiśmy się, po czym wróciłam do swojego stolika.
Po chwili podszedł do nas ten pan i spytał, czy może się przysiąść. Spędziliśmy resztę wieczoru razem. We trójkę wracaliśmy do domu, bo nowy znajomy nas odprowadził. Byliśmy rozbawieni, przyjemnie rozluźnieni nalewką, po drodze spotkało nas parę zabawnych zdarzeń. Słowem – rozrywkowo.
Dziś mija tydzień od tego zdarzenia. Koleżanka i nowy kolega – spotykają się. Miło na nich popatrzeć, cieszę się ich szczęściem…
Ale i… przykro trochę. Przyłapuję się na zazdrości. Zabolało mnie też, że zostałam wykorzystana przez „chłopaka” sąsiadki, by się do niej zbliżyć. Sam się do tego przyznał, na co żartem odpowiedziałam: „Nie lubię cię! Myślałam, że was wyswatałam, a ty to z góry ukartowałeś, draniu!”.
Przecież nie przyznam się, że ubodło mnie, iż po raz setny jestem powietrzem. Zanim poznałam człowieka, z którym związek okazał się nieudany, byłam sama praktycznie przez całe życie. Nie wierzyłam w siebie, nie stwarzałam okazji, żeby mnie ktoś poznał i docenił, czułam się nieudana, o czym pisałam w jednym z ostatnich postów. Dziś już nie jestem taką zakompleksioną ofiarą, odważniej odnoszę się do innych, a jednak wraca ten dawny ból, że nie dla mnie to, co mają inne kobiety: ciepło, bliskość…
Pomimo pewnej przykrości kibicuję im z całego serca i cieszę się czasem spędzanym we trójkę tak jak wczoraj.

Samotność

Strasznie mi się zawęziły horyzonty przez osobiste problemy. Przydołowałam mocno. Negatywne myśli tak mnie opanowały, że w kąt poszły książki i wszelkie inne zainteresowania. Ponuro kpiłam z siebie, że gdybym była palaczką, „kwitłabym” w pościeli i paliła jednego papierosa za drugim. Nie chciało mi się żyć.

Mija mi ten stan, ale powoli, z nawrotami. A ja niecierpliwa jestem i mam siebie takiej ograniczonej, rozsypanej dość. Kiedy się pozbieram? Kiedy normalne czynności – dbanie o dom, o swoje dawne pasje przestaną być wysiłkiem i przymusem? Kiedy przestanę myśleć o życiu, które się zawaliło?

Do tego dopadło mnie poczucie wielkiego osamotnienia. Przez rok byłam szczęśliwa, że odzyskałam niezależność. Cieszyła mnie codzienność „singla”… Ale był ze mną Miś, on nie dawał zbyt wiele czasu na myślenie o tym, co złe. Bycie z nim to radość i spełnienie.

Teraz jestem w domu sama jak palec (tak, nie zawaham się tego napisać na blogu. Ty, który masz mi za złe, że poruszam prywatne sprawy, wiedz, że sam doprowadziłeś do tego, że straciłam część anonimowośći, wiedz, że mam to w nosie!) i ze zdwojoną siłą odczuwam samotność. Niełatwo ją zaakceptować, gdy się przez wiele lat było otoczoną ludźmi. Zdałam sobie sprawę, że przez całe życie byłam otoczona ludźmi. Najpierw mieszkałam z rodzicami i rodzeństwem, potem z koleżankami w internacie, nawet na stancji, gdzie wynajmowałam pokój w pojedynkę, była przecież gospodyni, z która można było pogawędzić. Potem mąż, dziecko… Zawsze było do kogo przysłowiową gębę otworzyć.

Jednak uśmiech

Powoli, powoli wraca się do normalności, ale po drodze się upada. Wczorajszy wieczór po prostu przepłakałam. Potem dorwałam znajomego na gg i dałam umiarkowany upust swoim smutkom.

Dziś też nie było łatwo: łzy i niechęć do podstawowych aktywności typu ogarnąć chałupę, zrobić normalny obiad itd. Miałam siłę i chęć tylko przeglądać bzdury w internecie. Ale przyszedł moment, gdy poczułam głód, a w lodówce czeka ugotowany bób na risotto wg Margarytki. Grzech zmarnować. Musiałam też ruszyć tyłek do sklepu po cebulę, która wchodzi w skład dania.

I łapie się człowiek na tym, że jednak się uśmiecha. Do ekspedientki w sklepie kwitując cenę jednej sztuki warzywa: „Majątek!”. Do dzieci pod blokiem ze słowami: „Nie boicie się deszczu, dziewczyny?”. „Nie! Ja kocham deszcz!”, pada entuzjastyczna odpowiedź, której autorka radośnie wybiega spod chroniącego ją dachu. A ja? „Ja też!” – zęby wyszczerzają mi się jakoś samoczynnie.

Jednak się uśmiecham.

Sukces – pierwsza klasa!

A jaki?

Otóż przeczytałam dzisiaj kilka rozdziałów książki i:

– nie gapiłam się tępo w tekst myśląc o niebieskich migdałach, albo i tonąc w bezmyślności;

– rozumiałam co czytam;

– wytrzymałam chyba z półtorej godziny!

Wprawdzie książka do skomplikowanych nie należy, ale czy dacie wiarę, że ja, znany mól książkowy, od pół roku nie przeczytałam ani jednej? Nie dawałam rady.

Może jednak warto było tę niemoc przeżyć, bo cieszę się z dzisiejszego „sukcesu” niczym ze zdobycia Mount Everestu  😀